Anty-nostalgia
Choć „Powrót do tamtych dni” Konrada Aksinowicza nie zdobył Złotych Lwów na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, jest jednym z obrazów, które na tę nagrodę zasługiwały najbardziej. Spełniony zarówno w warstwie rzemieślniczej, jak i artystycznej, opowiada historią, która dla sporej części dzisiejszych dorosłych może okazać się podróżą w czasie, dotyka bowiem tematu alkoholizmu i współuzależnienia oraz pozycji dziecka, które zaczyna być rodzicem swojego rodzica.
Aksinowicz jest mistrzem kreacji – niczym Luca Guadagnino w „Suspirii” dosłownie przenosi nas do innego czasu. Aż czuć zapach tamtego powietrza i wstającej z komunistycznych kolan Polski, gdzie wolność ducha łączy się z wolnością konsumpcyjną. Ale też odwzorowuje rzeczywistość niemal 1:1 – zbiegający po klatce na podwórko koledzy, ich rozmowy, nawet tempr ich głosów, mama zrzucająca z balkonu kanapki (komu mama nie zrzucała kanapek z balkonu?!), rodzinne przyjęcia ze słynną ścianką meblową w tle – to wszystko kalka z naszej rzeczywistości. Nieco wygładzona i równo przycięta, ale znajoma w każdej sekundzie. Nie ma tutaj grama fałszu, bo reżyser doskonale zna historię, którą chce nam opowiedzieć. To historia jego dzieciństwa, ale też dzieciństwa wielu Polaków.
Tomek Malinowski (debiutujący Teodor Koziar) wolny czas spędza na rozmowach z kolegami o technikach podrywu i na słuchaniu kaset wysyłanych mu przez ojca, Alka (Maciej Stuhr), będącego na zarobkowej emigracji w Stanach Zjednoczonych. Czas płynie lekko i ciepło, niemal idyllicznie. Aż do dnia, w którym niespodziewanie Alek wraca zza oceanu. Zamiast torby z dolarami, przywozi stary bagaż uzależnienia. Kółko zaczyna się kręcić – z początku powoli, ale im dalej w las, tym więcej butelek wódki trzeba wypić, żeby przeżyć dzień. Za zamkniętymi drzwiami wielkopłytowego mieszkania rozgrywa się horror utraconego dzieciństwa, wstydu, bezsilności i bezustannego lęku o to, kto tym razem wróci do domu – tata czy potwór? I współuzależnienia. Archetypowa postać żony alkoholika (w tej roli Weronika Książkiewicz) mimo dobrych intencji tylko “dolewa oliwy do ognia”.

Aksinowicz nie próbuje sprzedać nam moralitetu ani wywarzać otwartych drzwi. Mimo że trudno o nowość w samym temacie, przez polski film przecież regularnie przemycanym, to jednak wrażliwość z jaką twórca porusza się po tym jakże delikatnym obszarze oraz własny język, którym opowiada historię, są ogromnym powiewem świeżości. Zachwyca dojrzałość i konsekwencja w budowaniu postaci, ich spójność psychologiczna, nadająca im autentyczności. Zachwycają zdjęcia, świadomie kontrastujące ciepłe światło z „brudem” rodzinnej gehenny. W końcu zachwyca gra aktorska, szczególnie najmłodszych bohaterów – postawionego przed drzwiami przyspieszonego dojrzewania Tomka, ale także jego kolegów. Nie ma tutaj przerysowań, karykatur, często wykorzystywanych w takich opowieściach celem wzbudzenia gorzkiego śmiechu. Nie, to nie jest seans, na którym śmiejemy się z obszczanego pijaka. To seans, na którym musimy spojrzeć w oczy dziecku, któremu nikt nie pomógł. A wiedzieli wszyscy, jak to na blokowiskach bywa. Bo to też film o sąsiedzkiej znieczulicy, rodem ze zdjęcia, które krążyło kiedyś w Internecie, gdzie ktoś na murze bloku napisał: „Na tym osiedlu przez 8 lat mąż bił żonę i dzieci. Nikt nie zareagował”. I o stygmatyzacji ofiar, zostawionych samym sobie, którym zamiast pomocy, wymierza się kolejnego kopniaka.
Czytając wypowiedzi widzów, bardzo często trafiałam na stwierdzenia „to o mnie”, „tak wyglądało moje dzieciństwo”. Część z nas jest Tomkami, część wszystko wiedzącymi sąsiadami, część żonami Alka, śpiącymi latami z jednym okiem otwartym, regularnie sprzątającymi pozostawiony „bałagan” i przyszykowanymi na kolejne ciosy. I w końcu część z nas jest Alkami. Ten film ma coś dla każdego z nas – i w jakimś sensie jest o nas wszystkich, nawet jeśli bardzo nie chcemy się do tego przyznać.