Ziemia jałowa
Nadav Lapid, po nagrodzonych Złotym Niedźwiedziem Synonimach, „wraca” z Paryża do Izraela z jednym z najbardziej osobistych filmów ostatniej dekady, będącym wewnętrzną, rozliczeniową wędrówką człowieka i artysty, a jednocześnie radykalnym manifestem politycznym kwestionującym pojęcie patriotyzmu. Powrót do ojczyzny stanowi również powrót do silnie wypartego w poprzednim dziele języka. Użyte wcześniej środki wyrazu, noszące znamiona metafor i intelektualnych zabaw, tutaj zostają zastąpione wirem ekspresji, nie pozbawionym jednak symboliki. Choć scenariusz powstał w ekspresowym tempie niecałych dwóch tygodni, nie ma w nim przypadkowości czy potknięć, co zadziwia jeszcze bardziej, kiedy weźmiemy pod uwagę niski budżet projektu i ładunek improwizacyjny zeń wynikający.
Linearność fabuły jest drugorzędna wobec narracyjnego wektora skierowanego na głównego bohatera, jego relacje ze światem i kontekst polityczny. Retrospekcje z armii, znowu tyleż namacalne, co wodzące widza za nos, stanowią już znak rozpoznawczy twórcy, będąc zarazem swoistą raną, która nie chce się zagoić. Punktem wyjścia opowieści jest sprawa palestyńskiej aktywistki, Ahed Tamimi, która w 2017, po tym jak jej brat został postrzelony w trakcie zamieszek, spoliczkowała izraelskiego żołnierza, w wyniku czego spędziła osiem miesięcy w więzieniu. Tytułowe kolano dotyczy zaś wpisu na Twitterze, dokonanego przez ultrakonserwatywnego prawnika, Bezalela Smotricha: „Według mnie, ona powinna dostać kulkę, przynajmniej w kolano. To by ją zmusiło do dożywotniego aresztu domowego”. Słowa te, demaskujące nieproporcjonalne okrucieństwo syjonistycznych radykałów, posłużyły twórcy jako bodziec do krytyki całego systemu.

W centrum historii Lapid stawia swoje alter ego, Y (Avshalom Polak), znanego reżysera, pracującego nad filmem poświęconym Tamimi. Człowieka w kryzysie egzystencjalnym, niegdyś inspiracje czerpiącego ze świateł nocy, dziś już tylko z szorstkości poranka. W przerwie między castingami leci do Sappir, niewielkiej izraelskiej wsi, gdzie w lokalnej bibliotece ma się odbyć pokaz jego wcześniejszego filmu. Na miejscu wita go Yahalom (Nur Fibak), pracowniczka Ministerstwa Kultury, odpowiedzialna za popularyzowanie sztuki w tym dość osobliwym rejonie, którego liczba mieszkańców odpowiada zaludnieniu przeciętnej izraelskiej ulicy. On, nieprzystępny i bezkompromisowy, ona naiwna i ślepo oddana cenzorskim praktykom swojego rządu, wkrótce stanie się środkiem w rozgrywce zafundowanej przez wojującego twórcę. Oglądamy zatem film o robieniu filmu, będący jednocześnie jego urzeczywistnieniem – genialny zabieg, który mógł zafundować nam tylko Lapid.
Y, podobnie jak Yoav z Synonimów, jest sumą frustracji samego mistrza. Złość na własną ojczyznę nie minęła, a wręcz rozkwitła, przybierając rozmiar tornada. Oto razem z reżyserem stąpamy po ziemi jałowej, spalonej słońcem, na której nic nie jest w stanie urosnąć. Dosłownie – po pustyni Sappiru, w przenośni – po duchu Izraela. Ostrze gniewu wymierzone jest zarówno w rząd, pod płaszczykiem wartości coraz bardziej nacjonalistyczny, rasistowski, zamknięty na inność, a przede wszystkim na wolność słowa i tworzenia. Nie bez winy są też obywatele: kolejne pokolenia zatopione w inercji, pozwalające prowadzić się na coraz krótszej smyczy. Naród żyjący filarami przeszłości, które osadziły go na historycznej mapie świata, a które dziś wymagają refleksji i redefinicji. Wojna jest tu – jak i wszędzie – wynalazkiem trzymania władzy. Symbolem kajdan zaś formularz posłuszeństwa i służalczości artystów, a zatem cyrograf upokorzenia – czym jest bowiem twórca ograniczony paragrafami politycznej poprawności? Szkalowanie ojczyzny oznacza przysłowiową śmierć z głodu, przymusową banicję i słusznie kojarzyć się będzie z głośnym prl-owskim hasłem o odcięciu każdej ręki podniesionej na władzę. Twórczość Lapida jest w tym ujęciu spójna i konsekwentna. Już jego pełnometrażowy debiut z 2011 roku, Policjant, dotykał problemu wewnętrznego buntu i jego brutalnego tłumienia przez aparat państwa. W kontekście roli sztuki w budowaniu świadomości i krytycznego myślenia, słychać tu zaś echa Przedszkolanki (2014). Kultura jako filar człowieczeństwa w starciu z systemową przemocowością jest bezbronna, a poeci skazani na „wymarcie”. A jednak to artystę reżyser stawia w centrum – jako tego, którego powinnością jest walka, chociażby słowem. Jednocześnie nie można nie zauważyć tlącej się nadziei – jest nią pokazywana na ekranie twarz roześmianego dziecka – symbol przyszłości i zmiany, ale też czasu koniecznego do narodzenia się rewolucyjnej świadomości.

Historia o żołnierzach i cyjanku, którą w pewnym momencie Y opowiada Yahalom, jest paralelą stosunków twórcy z władzami kraju. Rodzi się w tym swoiste rozważanie na temat patriotyzmu. Czy krytyka tożsama jest ze zdradą i powinna wywoływać poczucie winy, skoro kalamy własne gniazdo? Kim tak naprawdę jest Y? Kolejną ofiarą systemu? Piewcą wolności i różnorodności? A może oprawcą targanym wyrzutami sumienia? Wszystkim naraz? Diabłem i wybawcą, który przez swój lud zostanie ukamieniowany? Ten wybuchowy mix wręcz rozsadza granice ekranu, wciągając nas do wnętrza postaci z siłą w kinie mało znaną. Na końcu drogi jest jednak odkupienie – zaakceptowanie w sobie złości jako emocji, oportunizmu jako budulca nowej jakości – i w końcu swojej wrażliwości i dobroci – atrybutów całkowicie człowieczych.
W ten polityczny manifest wpleciona została historia osobistego zmagania się z odejściem matki, będącej jednocześnie montażystką poprzednich filmów Lapida. Y nagrywa telefonem wypalony słońcem krajobraz, a wiadomości wysyła do nieobecnego już adresata. Gniew miesza się z bólem i tęsknotą, czasem do którego nie ma powrotu, a który był kluczowy. W tym emocjonalnym obnażeniu tkwi odwaga – może nawet większa niż ta, potrzebna do krytykowania rządu. Reżyser zdejmuje nogę z gazu – łagodność i nostalgię stawia jako kontrapunkt do swojego gniewu. W pełni wybrzmiewa katartyczna rola sztuki.
Kolano Ahed, zdobywca nagrody Jury na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes, jest filmem przede wszystkim silnie bodźcującym, niemal klaustrofobicznie chwytającym widza za gardło. Ucieczka z kinowej sali nie jest możliwa, podobnie jak spokojny seans. Raz za razem jesteśmy wytrącani z przysłowiowej strefy komfortu. Dla złapania oddechu i zachowania równowagi, reżyser co jakiś czas poetycko kołysze nas muzyką, wrażeniami, drobnymi przemyceniami o miłości i kobietach, a także typowym dla siebie, błyskotliwym, acz szorstkim poczuciem humoru. Rozedrgany obraz i znamienne ujęcia nieba, potęgują uczucie zasysania przez inną czasoprzestrzeń – pełną bólu, niezabliźnionych ran, żalu, ale przede wszystkim złości. Potrzeba dużej samoświadomości artystycznej, żeby korzystać z takich narzędzi ekspresji i pozwalać sobie na tak duże obnażenie, jednocześnie unikając popadnięcia w przesadę czy karykaturę. W końcu nawet w momentach największej bezpośredniości Lapidowi udaje się uciec od banału dosłowności. Osiąga to w dużej mierze dzięki konstrukcji scenariusza, ale także dzięki charakterystycznemu dla siebie, filmowemu językowi. Emocjonalny i polityczny drenaż, który funduje tak samo nam, jak i sobie, pozbawiony jest maniery czy uzurpacji, a płynąca z niego autentyczność kolejny raz karmi świeżością, witalnością i oddechem, zapewniając przeżycie graniczne, pozostaje w trzewiach na długo po seansie.
Ahed’s Knee / Ha’berech
Nadav Lapid / Francja, Izrael, Niemcy / 2021
obsada: Avshalom Polak, Nur Fibak, Yoram Honig
